Recenzja filmu

Szybcy i wściekli 10 (2023)
Louis Leterrier
Vin Diesel
Michelle Rodriguez

W imię Ojca i Syna i Doma Świętego

Louis Leterrier wyrzuca za okno dramaturgię i fizykę, stawiając wszystko na kartę stylu – i bardzo szybko traci przyczepność. W "Szybkich i wściekłych 10" bohaterowie sami czasem nie wiedzą, na
W imię Ojca i Syna i Doma Świętego
"Szybcy i wściekli" rozpoczynają ostatnie okrążenie, pora podnieść poprzeczkę. Seria zbliża się (rzekomo) do końca i wypadałoby zaprezentować efektowny finisz. Sęk w tym, że poprzeczka jest już absurdalnie wysoko: na przestrzeni dziewięciu filmów przeszliśmy od samochodów ścigających się ulicami miast do samochodów lecących w kosmos. "Sky is the limit", mówią, i faktycznie: po przekroczeniu bariery grawitacji naszym "Szybkim i wściekłym" został już tylko jeden kierunek lotu – Niebo, przez wielkie "N". W dziesiątym filmie wjeżdżamy więc na całego w rejony mityczno-sakralne: nowy czarny charakter ma na imię Dante (Jason Momoa) i straszy pójściem do Piekła, bohaterowie na przemian umierają bądź zmartwychwstają, a przewodzący im Dominic "Dom" Toretto (Vin Diesel) dostępuje symbolicznej kanonizacji i wyrusza na odsiecz Watykanu, przekazując światu znak krzyża na łańcuszku. Co tu dużo mówić, "Szybcy i wściekli 10" bronią się z grubsza jako hagiografia. Niestety, jako film bronią się gorzej. 


Bywa, że blisko mety pojawia się nutka desperacji i w "Szybkich i wściekłych 10" czuć ją od pierwszych minut. Dość powiedzieć, że otwierająca film sekwencja akcji to… finałowa sekwencja akcji z "Szybkich i wściekłych 5". Paul Walker i Vin Diesel raz jeszcze zamiatają ulice gigantycznym sejfem, tak jakby reżyser Louis Leterrier chciał nam przypomnieć, czemu lubimy tę serię, zupełnie "przypadkowo" przywołując prawdopodobnie najlepszą scenę z prawdopodobnie najlepszej części. Niby jest wewnątrzfilmowy powód takiego powrotu do przeszłości: scenarzyści retroaktywnie wklejają do sceny Momoę, żeby jego postać miała sięgającą w głąb serii motywację do zemsty na Domie. Chwilę później twórcy próbują zresztą przebić pamiętny numer z "piątki", kiedy zły Dante puszcza ulicami Rzymu siejącą zniszczenie gigantyczną metalową kulę. Która jest bombą. I płonie. Poprzeczka zaiste zaczyna się chwiać, ale takie podbijanie-stawki-za-wszelką-cenę to nieomylny znak, że ktoś czuje się przyparty do muru i nie ma już za bardzo pomysłów.  

Strategia "bardziej" to bowiem strategia ryzykowna. Wspomniany set-piece z sejfem stanowił przykład idealnego wyważenia proporcji: było popisowo i przesadnie, ale wciąż jeszcze udawaliśmy, że w świecie przedstawionym obowiązują niedobitki praw fizyki. Do tego dochodził klarowny storytelling: zanim zaczęto na planie kasować samochody, ktoś gruntownie przemyślał sprawę. Bo chociaż sceny akcji to zwyczajowo "czyste kino" i "naoczność obcowania z materią" rodem z filmoznawczego frazesu, one również podlegają zasadom dramaturgii. Twórcy najlepszych części "Szybkich…" (a w zasadzie jeden z nich: Justin Lin) to rozumieli: potrafili klarownie opisać, gdzie jest meta fabularnego wyścigu i jakie są scenariuszowe przeszkody na drodze, a potem już tylko spieniężali kinowy potencjał takich parametrów, jak prędkość, przyspieszenie i ostrość zakrętów. 


Sęk w tym, że Louis Leterrier wyrzuca za okno dramaturgię i fizykę, stawiając wszystko na kartę stylu – i bardzo szybko traci przyczepność. W "Szybkich i wściekłych 10" bohaterowie sami czasem nie wiedzą, na czym polega misja, w której akurat biorą udział (więc dramaturgia nie istnieje), a Dom Toretto za kółkiem potrafi zrobić, co tylko każe mu zrobić scenariusz (więc fizyka nie istnieje). Przykro mi: wymówka, że trzeba przymrużyć oko i dać się masować czystym stylem, nie ma już zastosowania. Zbawienny cudzysłów autoironii poszedł bowiem w odstawkę, kiedy wprowadzono ton biblijnej przypowieści. Rezultat jest tragiczny (albo wręcz tragikomiczny): kiedyś śmialiśmy się razem z "Szybkimi i wściekłymi", dziś łatwiej śmiać się z nich. 
 
Kolejnym problemem jest ciągły przyrost rodziny "Szybkich i wściekłych", która z trudem mieści się już nawet w niedźwiedzim uścisku Vina Diesela. "Dziesiątka" to oczywiście film przede wszystkim "ojcowski": fabuła oscyluje wokół Małego Briana (Leo Abelo Perry), o którego martwi się ojciec Dom, którego ochrania wujek Jakob (John Cena) i na życie którego czyha łotr Dante, w zemście za to, że pięć filmów temu rodzina Torettów zabiła jego własnego ojca. Ale w kadrze musi zmieścić się też cała reszta familii – i niestety rodzinna fotografia wychodzi im średnio. 


Po kolei: Roman (Tyrese Gibson) i Tej (Ludacris) rutynowo odbębniają swoje średnio zabawne przekomarzanki, Letty (Michelle Rodriguez) dużo patrzy spode łba na Cipher (Charlize Theron), a Han (Sung Kang) przegaduje swoją "śmierć" ze swoim "zabójcą" Shawem (Jason Statham), choć wydawało mi się, że już to zrobili w poprzednim filmie (w sumie nie zrobili). Momoa jako Dante z jego ekstrawaganckimi fryzurami, ekstrawaganckimi ciuchami i ekstrawaganckim zachowaniem zajmuje dużo przestrzeni, ale zamiast wprowadzać tonalną przeciwwagę, pajacuje, potęgując tylko ogólne wrażenie przesytu. Do tego dochodzi armia nowych aktorów, którzy siłą rzeczy nie dostają czasu ani miejsca, by wnieść wiele: Daniela Melchior, Brie Larson, Alan Ritchson, Pete Davidson, Rita Moreno, nawet Meadow Walker, córka Paula, która pojawia się w epizodzie.  

Chcąc nie chcąc, wszystko sprowadza się właśnie do Paula Walkera. Mniejsza o to, że dopiero co mieliśmy w kinach blockbustery z dużo lepszymi scenami akcji ("John Wick 4") oraz dużo wdzięczniej wygraną metaforą rodziny ("Strażnicy Galaktyki: Volume 3"). "Szybcy i wściekli" i tak już od dobrych trzech filmów jadą na oparach. Ostatnia jednogłośnie udana część to przecież "Szybcy i wściekli 7". Chociaż pozaekranowa tragedia położyła się cieniem na tamtej produkcji, efekt ekranowy był triumfalny. Nie dość, że śmierć Walkera dodała jego scenom niespodziewanego patosu (i suspensu), to finałowe pożegnanie z aktorem spięło całą serię elegancką (i wzruszającą) klamrą. Wniosek jest prosty i przeczy wszelkim zasadom hollywoodzkiej machiny: trzeba było zatrzymać się wtedy. Hagiografia Doma Toretto to cienka śpiewka, kiedy seria ma już swojego prawdziwego męczennika.  
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones